Słońce od samego rana grzało niemiłosiernie. Nawet zaciągnięte szczelnie rolety w oknach nie zdołały zatrzymać piekielnie ciepłych promieni, wpadających do pokoju. Catchie leniwie przeciągnęła się na drugi bok, okładając swoją głowę poduszką, starając się aby promienie słonecznie nie dostały się do jej oczu. Wzięła głęboki wdech i ponownie próbowała wrócić do krainy snu, gdzie zdawało jej się, że jest tancerką na Brodway. Na marne. W łóżeczku dziecięcym, stojącym na przeciwko okna stanęła półtoraroczna dziewczynka, która uderzając grzechotką o drewniane szczebelki chciała dać o sobie znak.
- Sharon, proszę Cię jeszcze kilka minut. – czarnowłosa ponownie przewróciła się, tym razem na lewy bok.
Jednak dziecko stojące na chwiejnych jeszcze nóżkach nie dawało za wygraną. Mamrotając coś do siebie dalej uderzała grzechotką o szczeble, tym razem ze zdwojoną siłą. Catchie była bez szans. Głośno wzdychając usiadła na łóżku i chwyciła za zegarek. Godzina, którą tam zobaczyła momentalnie postawiła ją na nogi. Znowu spóźni się na trening. Taniec w połączeniu z wieczorną pracą w sklepie całodobowym nie wróżył nic dobrego, a wręcz przeciwnie – zmęczenie i niewyspanie. Siedemnastolatka wyskoczyła z łóżka jak oparzona i zaczęła szukać w szafie jakiś wygodnych dresowych spodni i starego t-shirt’u, który może włożyć na trening.
- Shari kotku, nie płacz. Zaraz cię wyciągnę. – powiedziała zza szafy, próbując szybciej wygrzebać odpowiedni strój.
Dziewczynka była okropną marudą. Nie mogła poczekać ani sekundy, od razu wybuchała panicznym płaczem, przy którym momentami tak zanosiła się, że Catchie myślała, iż Sharon straciła oddech. Mimo jej dziecięcych kaprysów bardzo ją kochała. Patrząc w jej duże, okrągłe i niebieskie oczka, widziała mamę. która z powodu komplikacji przy porodzie zmarła, osierocając szesnastoletnią jeszcze wtedy Catch i ledwo co narodzoną dziewczynkę, której nawet nie zdążyła nadać imienia. To siedemnastolatka dała jej imię Sharon – po mamie, od tego momentu były zdane tylko na siebie. Co z ojcem dziewczyn? Trzydziesto ośmio letni Patt zostawił Catchie i jej mamę dla innej kobiety w najgorszym momencie, kiedy jej mama była w piątym miesiącu ciąży. Dziewczyna znienawidziła wtedy ojca. Wtedy obiecała sobie, że nigdy więcej nie skontaktuje się z ojcem. Czarnowłosa miała wiele szczęścia, że nie trafiła wraz z młodszą siostrzyczką do sierocińca, sąd przychylnie spojrzał na ich sprawę i powierzył opiekę nad małą Sharon Catchie, która nigdy nie miała żadnego konfliktu z prawem i starała się zapewnić siostrze jak najlepszy byt.
Dziewczyna po włożeniu czarnych pumpów i fioletowego t-shirt’u w końcu wyciągnęła z łóżeczka małą marudę, która zanosiła się płaczem od dobrych kilku minut. Po wtuleniu się w ramię Catchie, Sharon natychmiastowo uspokoiła się lekko jeszcze łkając. Catchie zmiękło serce na widok małego diabełka, który teraz patrzał na nią oczami aniołka, w których za każdym razem widziała mamę, która mówiła, że da sobie radę. Otarła łezki złotowłosej dziewczynce i pocałowała ją w czółko, schodząc na parter domu do kuchni. W pośpiechu posadziła ją do plastikowego krzesełka i zaczęła rozrabiać z mlekiem kaszkę, którą mała jadała na śniadanie. Dzwonek do drzwi. Catchie w biegu pobiegła je otworzyć. W drzwiach stanął nieco wyższy od dziewczyny chłopak, który delikatnie musnął jej warg. To Jason, chłopak Catchie. Blondyn spojrzał na nią swoimi brązowymi tęczówkami i przytulił ją do siebie widząc, że od samego rana jest zabiegana. Ściągnął buty, odwiesił kurtkę i poszedł do kuchni przywitać się z Sharon, która w prost go uwielbiała.
- Idź się szykować. Ja nakarmię Shari, a później przebiorę – uśmiechnął się.
Catchie nic nie mówiąc pocałowała Jasona w szyję i pobiegła schodami na górę. Była mu wdzięczna za każdą pomoc, wiedziała, że nigdy nie zdoła się mu odwdzięczyć. Był z nią odkąd zmarła pani Wale, aż w końcu zbliżyli się do siebie na tyle, że postanowili być razem. Znajomi dość sceptycznie podchodzili do tego związku. Jason był o dwa lata młodszy od niej, jednak dziewczynie to nie przeszkadzało. Pomimo iż wszyscy mówili, że chłopak jest typem imprezowicza i kobieciarza, ona się tym nie przejmowała. Fakt, też lubiła imprezować, jak każda nastolatka w jej wieku, jednak wmawiała sobie, że to nie przez jej chłopaka. Ona widziała w nim ideał, który pomimo swojego młodego wieku psychicznie był o wiele starszy. Tak, to zdecydowanie lubiła w nim najbardziej.
- Jestem gotowa. – zbiegła z powrotem do kuchni, narzucając na ramię torbę treningową.
Czarnowłosa wzięła z ramion blondyna półtoraroczną dziewczynkę i chociaż wiedziała, że zaraz zacznie panicznie płakać, tym razem nie dała za wygraną. Otworzyła drzwi samochodu stojącego na podjeździe przed domem i wsadziła małą Sharon do żółtego fotelika dziecięcego. Trzy razy sprawdziła czy dobrze zapięła fotelik i wsiadła na miejsce kierowcy. To ona kierowała, Jason nie mógł, nie miał jeszcze prawa jazdy. Chłopak wsiadł na miejsce pasażera i ruszyli razem w drogę.
Dwadzieścia minut później byli pod dość dużym, kremowym domem, gdzie mieszkała Marisol – przyjaciółka Catchie wraz ze swoimi rodzicami. Dziewczyna ostrożnie odpięła fotelik i wyciągnęła z niego małą Sharon po czym udała się w kierunku drzwi, gdzie w progu stała już pani Mahome.
- Catchie, dziecko. – przejęła się na jej widok. – Jesteś blada, jadłaś coś?
Catchie skłamała, że wszystko w porządku, a pani Mahome wzięła Sharon na ręce. Była dobrą przyjaciółką pani Wale, po jej śmierci zdecydowała się pomagać siedemnastolatce. Kiedy ta jeździła do szkoły czy też na treningi, czy po prostu chciała wyjść z przyjaciółmi zabierała małą Shari do siebie i opiekowała się nią. Catchie była jej bardzo wdzięczna za tą pomoc, pewnie nie zdołałaby jednocześnie się uczyć, spełniać swoje taneczne marzenia i opiekować się siostrą naraz. Mama Marisol była bardzo miła, troszczyła się o Sharon jaki i o Catchie. Zawsze znalazła czas żeby porozmawiać z nią o problemach, podnieść na duchu. Doskonale wiedziała jak się czuje, sama wychowała się bez matki, z bratem. Ponieważ Marisol, jak zwykle spóźniała się z zejściem na dół, jej mama zaprosiła również siedemnastolatkę do domu. Ta z delikatnym uśmiechem na twarzy weszła do domu i rozejrzała się. Dom był naprawdę duży. Na samym środku przedpokoju stały ogromne schody, które prowadziły na piętro, a z lewej strony umieszczone były duże dwudrzwiowe drzwi, które prowadziły do gabinetu pana Mahome, który był cenionym w tym mieście lekarzem.
- Już schodzę! – na parterze rozniosło się echo głosu Marisol, która zbiegała po schodach.
Marisol była nieco wyższą dziewczyną od Catchie. Włosy miała równie czarne jak ona, które sięgały jej za łopatki. W przeciwieństwie do Catchie, Marisol zawsze je spinała, nie lubiła, kiedy w tańcu przerzucają jej się raz z jednej strony, raz z drugiej. Jej goniące, brązowe oczy jak ping-pongi wodziły w każdy zakątek, stąd można było wywnioskować, że jest ciekawa świata, może nawet nieco roztrzepana. Znały się z Catchie od przedszkola. Zawsze były jak papużki nierozłączki. Co nie oznacza, że nie obyło się bez żadnych kłótni. Mimo wszystkich spięć, wspierały się jak nikt inny. Zawsze mogły na siebie liczyć.
- Mari, proszę Cię…. – Catchie zaczęła marudzić.
- No przecież się śpieszę! – dodała Marisol. – Dostałam wiadomość od dziewczyn z grupy, podobno dzisiaj mamy poznać kogoś, kto ma nam pomóc przygotować się do konkursu.
- Jak to pomóc?! – dziewczyna nieco oburzyła się.
Ich grupa taneczna dostała się do Między Narodowego konkursu tanecznego w kategorii Hip Hop. Ten sukces Catchie zawdzięczała tylko sobie i przyjaciołom z grupy, nikt im nie pomagał, więc dlaczego teraz ktoś chce się przypisać do ich sukcesu? Marisol nie chcąc dolewać oliwy do ognia, zgarnęła z wieszaka swój płaszczyk i wraz z przyjaciółką opuściła posesję domu. Widząc Jasona siedzącego w samochodzie prychnęła lekkim śmiechem. Nie lubiła go, nie widziała przyszłości w związku Catchie i jego, dla niej, on był ciągle dzieciakiem. Nie tak jak jej chłopak, który był już samodzielny. Mieszkał sam, miał stabilną pracę, samochód. Ich związek uchodził za idealny. Catchie strasznie denerwowało to, że ciągle przyjaciółka porównuje ją i Jasona do niej i Mitchela, ona dobrze wiedziała, że są jak dwie inne planety. Całkiem różne. Związek Marisol był słodki, momentami przesłodzony, czego nie lubiła Catchie. Jej zdaniem, jeśli chłopak ciągle słodzi, przynosi kwiaty – ma coś na sumieniu.
- Wsiadasz, czy idziesz na nogach? – Catchie nie umiała się powstrzymać od docinki, widząc minę przyjaciółki.
- Tak, tak. Wsiadam. – niechętnie odpowiedziała, przeszywając wzrokiem siedzącego w samochodzie Jasona.
Samochód stanął, dojechali. Catchie wyszła z wozu i patrzyła się na dość wysoki budynek, w którym mieściła się szkoła tańca. Zamknęła oczy i wyobrażała sobie, że właśnie stoi przed Brodwayem w Nowym Yorku. To jej marzenie, żeby tam wyjechać i tam się spełniać. Jako tancerka. Wzięła głęboki oddech i otworzyła swoje oczy. Znowu szara rzeczywistość – pomyślała. Znowu stała przed bordowym budynkiem z wielkim napisem „DANCE LIKE” . Uśmiechnęła się. Mimo marzeń o Brodway’u kochała to miejsce, tutaj zaczęła się jej przygoda z tańcem.
- O której kończysz? – zwróciła się do chłopaka.
- O szesnastej trzydzieści. – spojrzał na zegarek.
- Widzimy się? – wtuliła się w jego klatkę piersiową.
- Dzisiaj nie mogę, umówiłem się z kumplami. – objął ją.
- No nic, rozumiem. – uśmiechnęła się i przywarła do jego ust.
Marisol stała naprzeciwko, wpatrując się w ich pocałunek z głupią miną. Dla niej wyglądało to tak, jakby on się do niej przyssał, jakby pijawka. Obrzydzało ją to, chociaż starała się ich zaakceptować, nie umiała. Nie wyobrażała sobie ich przyszłości.
- Halo, Catchie… mówiłaś, że nie możemy się spóźnić. – docięła im.
Czarnowłosa pożegnała się z chłopakiem, spojrzała swoim podirytowanym wzrokiem na przyjaciółkę i zarzucając na ramię torbę weszły do budynku. Sala, w której trenowała ich grupa znajdowała się na drugim piętrze, więc udać się tam musiały długimi, krętymi schodami. Budynek od wewnątrz wyglądał na zaniedbany. Ściany były odrapane, a schody jakby z innej epoki. Catchie dopiero niedawno dowiedziała się, że właścicielom chodziło o taki wystrój, który może odstraszyć niejednego młodego tancerza. Dochodząc na drugie piętro, dziewczyny zdołały usłyszeć głośną dyskusję osób z ich grupy. Pewnie na temat tego, kto ma im pomóc. – pomyślała Catchie. Była wściekła. Przecież są dobrzy, nie potrzebują nikogo do pomocy. Wchodząc na piętro dyskusje ucichły. Wszyscy w grupie wiedzieli, że Catchie jest wygadana i jej również nie podoba się pomysł z osobą, która ma ich douczyć. Wzrok zawisł na niej.
- Spokojnie, nie przerywajcie sobie, dyskutujcie. – zażartowała i rzuciła torbą w kąt.
Stanęły wraz z Marisol z boku i bacznie przysłuchiwały się dyskusji kolegów i koleżanek. Każdy rzucał podejrzenia kim może być tajemnicza osoba. Chłopak? Dziewczyna? A może ta młodziutka tancerka, która przyprowadziła się niedawno do miasta? Nikt nie umiał rozgryźć tej zagadki choć bardzo się starał. Tylko Catchie stała obojętnie z boku, jakby wszystko było jej jedno. Ona i tak nikomu się nie podporządkuje, taniec to wolność, tutaj nie ma reguł.
- Okej, wchodzimy na salę. – nagle pojawił się jakiś znajomy im wszystkim chłopak.
- To Joe Jonas! – szepnęła podniecająco jedna z dziewczyn.
Joseph Adam Jonas śpiewająca gwiazda, która jest wszędzie. Wszelkie imprezy, festiwale, telewizja, podbijał wszystko. Na to imię i nazwisko cała grupa stanęła podporządkowana na baczność i weszła do ogromnej sali lustrzanej. – Teraz pokażcie co potraficie. – syknął a oni jak marionetki sterowane na jego głos zaczęły wyginać swoim ciałem do taktu muzyki. Tylko Catchie, stanęła w drzwiach i zaczęła się śmiać. Nie mogła uwierzyć, że pojawia się znana gwiazdka, a wszyscy zaczynają skakać na zawołanie jak małpki w zoo. Muzyka ucichła.
- A Ty? Na parkiet. – zwrócił się do niej Joe.
- A Ty? – odrzuciła Catchie. – Nie powinieneś przypadkiem skakać w moim telewizorze, na którymś z kanałów ABC, a nie panoszyć się po naszej sali lustrzanej? – Nie szczędziła sobie słów i weszła wgłąb parkietu.
- Ostro. W takim razie, teraz sama pokażesz co potrafisz. – odgryzł się.
Teraz dopiero Catchie nabrała pewności. Podeszła do wielkiej wierzy i włączyła swoją prywatną płytę. Kiedy usłyszała pierwsze takty melodii przystąpiła do ataku. Zamknęła oczy i wyobraziła sobie, że właśnie znajduje się na Brodway’u, że właśnie spełniła swoje marzenia i jest na szczycie. Ribook, Rodzer Rabi i Skejt. Wszystkie te kroki były tak płynne. Czuła, że jej serce przyśpiesza. Obrót i jeszcze raz Ribook. Czuła, że teraz może wszystko. Jej twarz rozpromieniała, a krew w żyłach krążyła szybciej. Obrót i upadek. Nic z tego, wstała. Nie poddała się. Rabi, Skejt i jej własna kombinacja nogami. Na sali rozległy się brawa, a ona czuła jakby to była publiczność na Brodway. Muzyka ucichła. Otworzyła oczy i wróciła do szarej rzeczywistości.
- Nie jest źle. Ale pamiętaj, że tutaj pracujemy w grupie. Lepiej się słuchaj. – dorzucił gwiazdor
Catchie parsknęła śmiechem, nie miała już ochoty na taniec, nie kiedy on tutaj był. Taniec był dla niej wolnością, a przy nim dusiła się jak w klatce. Wiedziała, że musi z nim porozmawiać, a później przekonać dyrektora szkoły, że on wcale nie jest im potrzebny. Na szczęście dzisiejszy trening skończył się o wiele wcześniej niż miał, więc czarnowłosa mogła przystąpić do ataku.
- Przepraszam, nie chcę być niegrzeczna, ale nie jesteś nam tutaj potrzebny. – podeszła do Jonasa, który szkryfał coś w swoim notesiku.
- Tak Ci się tylko wydaje. – posłał jej cwaniacki uśmieszek.
- Nie, serio. – rzuciła ironicznie. – Nie potrzebujemy aktorzyny do pomocy.
- Piosenkarza. – mruknął oburzony. – A teraz proszę, wyjdź, mam zaraz kolejne zajęcia.
Dziewczyna wyszła szybkim krokiem z sali trzaskając drzwiami, po czym skierowała się schodami na dół. Wyszła na świeże powietrze, a wiatr rozwiał jej włosy i trochę pozwolił się uspokoić. – Jebany gwiazdoro! Kurwa, nikt go tu nie chciał! – powiedziała wyraźnie zdenerwowana puszczając ze swoich ust ładną wiązankę. Chyba sama do tej pory nie wiedziała, że potrafi łączyć ze sobą tak zwięźle słowa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz