Rozdział drugi



     - …ja naprawdę nie rozumiem dlaczego się pojawił. Świetnie sobie radzimy sami, zgarnęliśmy tyle nagród. Więc po co? Nawet do takich błahostek jak nasz konkurs musi się przypisywać? Cholerny aktorzyna! – czarnowłosa kopnęła w kamyk i poruszała się zwinnym krokiem w stronę rynku głównego. 

     Marisol wlekła swoje nogi tuż za nią, usiłując wytłumaczyć przyjaciółce, że przybycie Jonasa może wcale nie jest takim złym pomysłem i pomoże przyciągnąć do ich skromnej grupy sponsorów, którzy pokryją koszty wyjazdów. Jednak język Catchie był szybszy. Z sekundy na sekundę puszczał corazto szybsze wiązanki. Po kim ona to ma? – pomyślała Mari. Na pewno nie po pani Wale, ona była przemiłą osobą, która każdą niejasność starała się wyjaśnić spokojnie w kulturalny sposób, nie to co Catchie. Tą niegrzeczną cechę siedemnastolatka mogła odziedziczyć jedynie po swoim ojcu. Patt od zawsze był opryskliwy, kiedy coś mu się nie podobało awanturował się wniebogłosy  Dziwne, że to on odszedł od rodziny, a nie mama Catchie od niego. 

      - Catchie, proszę. – w końcu udało się wtrącić Marisol. – Może pochopnie go osądziłaś? 

     - Ja? Pochopnie? To on potraktował mnie jakby taniec to był mój obowiązek. – dziewczyna przystanęła. 

     Tutaj Marisol nie mogła już nic więcej powiedzieć. Wiedziała, że taniec jest dla Catchie wszystkim, zaraz po młodszej siostrze – Sharon. Zawsze kochała tańczyć, jednak po śmierci mamy stał on się dla niej częścią życia. Coś w rodzaju ukojenia po stracie ukochanej osoby. Jednak nigdy nie traktowała go jak obowiązek. Nigdy, przenigdy nie traktowała tego jak coś co musi robić. Tym bardziej, jeśli ktoś ją do tego zmusza. To tylko i wyłącznie jej decyzja. Taniec jest zabawą, nie obowiązkiem – mawiała. 

      - Wiesz co, chodź, usiądźmy. – Marisol wskazała na ławkę. 

     - Chyba będzie lepiej jeśli się uspokoję. – Catchie wzięła głęboki wdech i powoli wypuściła powietrze ze swoich ust. – Słyszysz? – uniosła palec ku górze. – Muzyka, dochodzi z jednej z kamienic!

     Catchie natychmiast wstała z ławki, a Marisol wiedziała co się święci. Czarnowłosą nie interesował fakt, że po rynku przechadza się tłum emerytów i innych ludzi. Każde miejsce jest dobre aby tańczyć. Dziewczyna wykonała swoją krótką kombinację stopami. Variations, Step Up, Step Back. Przystanęła. Rozejrzała się dookoła czy przypadkiem w jej kierunku nie podąża jakaś siwa, starsza pani, która chce ją skrzyczeć mówiąc, że to wandalizm. Nie tym razem. W stronę Catchie skierowało się kilka głów, które z ciekawością obserwowały zwięzłe ruchy jej stóp, oczekując na rozwój sytuacji. Do nastolatki natychmiastowo dołączyła przyjaciółka i razem z uśmiechem na twarzy zaczęły swoje wariacje. Powtórzyły Step Up, Step Back dodając Shuffle i Heel Toe. Catchie odpłynęła. Czuła, że znowu tańczy na Brodway, że publika jest nią zachwycona, a na wielkiej arenie przez echo rozchodzą się gromkie brawa. X-Hop, przystanęła biorąc głęboki oddech. Nie na długo, już chwilę później w dalszym ciągu rozmarzona, eksplodowała falą Step Back, The V i Shuffle Hop. Dziewczynie powoli brakowało tlenu w płucach, jednak mimo tego nie chciała przestawać. Ponownie wykonała Step Back, dodała Knee Drop i poczuła mocne pchnięcie, które zwaliło ją z nóg. 

     - Ała! – warknęła z zamkniętymi oczami, nie wiedząc, któ wyrządził jej tą krzywdę. 

     - Chyba nie wiecie, ale to nasze miejsce. 

     Dziewczyny patrząc z chodnika w górę, ujrzały umięśnione, ciemnoskóre sylwetki. To Bostońska szajka, która uważa się za najważniejszych w mieście. Teraz stali przed dwiema, kruchymi dziewczynami patrząc na nie z góry i parskając śmiechem. Od lat tańczą na rynku, a za uzbierane pieniądze mogą ćpać, póki budżet im się nie wyczerpie  Catchie i Marisol nie wiedziały o tym, że stoją na ich polu walki. Marisol z przestraszoną miną wstała i szybkim ruchem zgarnęła swoje rzeczy z ławki. Catchie zaś, jak przystało na zbuntowaną dziewczynę z charakterem, przeszyła wzrokiem najwyższego z grupy, obiła się o jego ramię i w końcu dołączyła do swojej przyjaciółki, która przestraszona w myślach układała scenkę, w której Catchie obrywa niezły łomot. 

     Zwiewna, neonowa asymetryczna sukienka czy zwykły t-shirt i jeansy? Oto było pytanie Catchie na dzisiejszy wieczór, która teraz stała przed wielkim lustrem umieszczonym w grubej, złotej ramie. Umówiła się z Jasonem na imprezę, przyjedzie po nią wraz ze swoimi znajomymi o dwudziestej trzydzieści, a z małą Sharon zostanie Marisol wraz z jej chłopakiem Mitchelem. Nie była tym faktem zadowolona, ale Catchie miała to coś, czemu Marisol nie potrafi odmówić. W końcu, była jej przyjaciółką. Tak, neonowa sukienka. Zdecydowała po chwili rzucając t-shirt i jeansy na łóżko. Przyłożyła odzienie jeszcze raz do swojego ciała i kiwnęła głową na tak. Neon nieco ożywił jej cerę, a ciemne, bujne loki delikatnie spływały po ramionach, co Catchie uznała za dobrze zgraną całość. Swoje ciemnobrązowe oczy podkreśliła eyelinerem i maskarą. Na blade policzki założyła delikatną warstwę różu, usta musnęła błyszczykiem i głęboko westchnęła. Jestem do bani. Odezwała się w duchu. Pewnie, gdyby nie szła na imprezę z Jasonem, sukienkę zastąpiłby dres, bujne loki zmieniłyby się w niezdarnego koka, a jej cery nie dotknąłby pędzelek z różem. Jednak wiedziała, że czasem musi ubrać się w coś innego niż popielate dresowe spodnie, musi pokazać swoją kobiecą stronę. Dzisiaj jest ten dzień, kiedy pokażesz się od innej strony. Powiedziała swojemu odbiciu w lustrze. Catchie, nie zepsuj tego! Rozkazała i zabierając czarne baleriny zbiegła olchowymi schodami na dół. 

     - Malutka, nie męcz za bardzo cioci. – dała Sharon delikatnego buziaka. 

     - Ładnie wyglądasz. – siedemnastolatkę przeszyła wzrokiem Marisol. 

     - Przestań. – Catchie parsknęła śmiechem. 

     Zawsze zaprzeczała, kiedy ktoś jej komplementował. Uważała bowiem, że ludzie komplementują nas, tylko dlatego, aby zrobiło nam się cieplej na duszy. Prawda była taka, że miała niską samoocenę. W swoim ciele nie podobało jej się nic. Zaczynając od czubka głowy, a kończąc na malutkim palcu u stóp. Można by żec, nienawidziła go. Co do charakteru, również widziała w nim same wady. Nie raz próbowała je zakryć zaletami, ale zawsze kończyło się tak samo. Ciągle ta sama odrażająca, opryskliwa i  wkurzająca Catchie. Nie potrafiła tego w sobie zmienić. Mawiała: „Może gdyby żyła mama…” , zawsze wydawało jej się, że wtedy miałaby inne zdanie o sobie. Mogłaby wygadać się rodzicielce, a ta z pewnością zaprzeczyła by każdemu złemu słowu, jakie dziewczyna powiedziałaby na swój temat. Brakowało jej tego, jednak nie chciała tego komukolwiek pokazać, nawet Marisol. Życie w przekonaniu, że ludzie uważają ją za tą silną było łatwiejsze. 

     - Sharon pewnie o dwudziestej pierwszej będzie śpiąca, więc będziecie mięli czas na siebie. – spojrzała na przyjaciółkę, a później Mitchela robiąc przy tym szyderczy uśmiech. Chłopak tylko się zaśmiał. 

      - Baw się dobrze. – dodała Mari urywając dość niekomfortowy temat. Catchie przytuliła przyjaciółkę i skierowała się ku drzwiom wyjściowym. – I uważaj na siebie… – dodała Marisol widząc w progu Jasona, którego od razu przeszyła diabelskim wzrokiem. 

     Chłopak stanął w drzwiach ubrany w czarne jeansy, popielaty podkoszulek i czarną bejsbolówkę. Jego głowę zdobił czerwony fullcap z czarnym daszkiem. Na sam widok Jasona Catchie uśmiechnęła się, a po jej plecach przemaszerowały mrówki. Uwielbiała jego styl. Był taki wyczuty i dopasowany do jego osoby. Pocałowała go delikatnie w policzek, odwróciła się i jeszcze raz pomachała Marisol na pożegnanie, poczym wyszła z domu wtulona w swojego ukochanego. 

     - Shari miała pójść spać o dwudziestej pierwszej, a ona tym czasem pełna energii bawi się z Tobą. -Stwierdziła Marisol obserwując złotowłosą dziewczynkę bawiącą się z Mitchelem. Najsłodszy obraz jaki widziała. Mitchel jak na ich wiek był bardzo dorosły i miał głowę na karku. Usamodzielnił się, kupił mieszkanie, a nawet w trakcie szkoły chodził do pracy. Marisol bardzo to imponowało. To jaką ma perspektywę na przyszłość, jak się o nią troszczy, to jakie ogromne ma serce, dla każdego. Teraz dziewczyna siedziała na kanapie z wielkim uśmiechem na twarzy i podziwem, jak lokaty chłopak wspaniale potrafi zajmować się dziećmi, pomimo tego, że jest jedynakiem i nigdy wcześniej nie przypadło mu zajmować się taką kruszynką jaką jest Sharon. 

     - Wiesz, ona chyba nie jest śpiąca. – zaśmiał się i usiadł na kanapie usadzając dziewczynkę pomiędzy sobą a Marisol. 

     - Gdybym ja bawiła się z tak fajnym wujkiem, też bym nie chciała spać. – uśmiechnęła się jeszcze szerzej. - Sharon? Lubisz wujka Mitchela? – skierował się do kruszynki ze śmiechem, a ta tylko złapała się za małe stópki. 

     - Zróbmy sobie takiego bobasa. - Ni stąd ni z owąd powiedział loczek. 


     Na twarzy dziewczyny pojawiło się rozbawienie zmieszane ze strachem. Czy on powiedział to na poważnie? Pomyślała w duchu. Oczywiście nie teraz. Marisol odetchnęła. Ale za kilka lat, dodał. Może dwa czy trzy. Fajnie byłoby wracać do domu i widzieć te małe brzdące, które biegną w Twoim kierunku krzycząc „tata, tata!”. Marisol poczuła, że się rumieni. W głowie miała scenę, kiedy Mitchel wraca do domu, a dwójka ich lokatych dzieci biegnie mu na przywitanie. Głośno roześmiała się. 


     - To jeszcze kilka lat, zobaczymy co się stanie. – powiedziała łaskocząc przy tym Sharon. 

     Złotowłosa miała spięte swoje włoski w malutki kucyczek, a jej główkę zdobiła opaska z różyczką. Na sobie ubrane miała różowe, pasiaste body, przez które było widać malutkie kitka dziewczynki. Teraz łapała się za swoje stópki i śmiała wniebogłosy czując na swojej skórze łaskoczące uczucie. Jej śmiech wydawał się Marisol znajomy. Bardzo przypominał ten, którym zawsze śmiała się Catchie. To chyba jedyna cecha, gdzie Sharon jest podobna do swojej siostry. Z wyglądu, wyglądają jak dwie obce dla siebie osoby. Siedemnastolatka była bardzo podobna do swojego taty. Z charakteru jak i z wyglądu. Już po jej ciemnych włosach i jasnej karnacji można było stwierdzić, że jest podobna do ojca. Kiedy już ktoś przypatrzył się jej bliżej i zobaczył jej słodkie rozczepienie podbródka, miał pewność, że Catchie to cały tata. Sharon zaś była odbiciem pani Wale. Złociste włosy, średnia karnacja i duże, brązowe wyraziste oczy. Gdyby ich matka żyła, mogłaby z łatwością wyprzeć się Catchie, ale nie malutkiej Sharon. 

     - Po prostu, chcę wiązać swoją przyszłość z Tobą. – dodał Mitchel po dłuższej przerwie. Marisol nie odpowiadając nic splotła swoją dłoń z dłonią Mitchela i uśmiechnęła się szeroko spoglądając w jego tęczówki. 

     Czarne skórzane kanapy, wielkie barowe krzesła i mnóstwo szklanych stolików. Ciemnofioletowe ściany, fioletowe oświetlenie i różnokolorowe reflektory. Na końcu ogromnej sali znajdował się DJ wraz ze swoim sprzętem, po lewej stronie trzy tory do gry w kręgle. Po przeciwnej stronie mieścił się bar gdzie podawano napoje, oczywiście, które najczęściej zawierały dużą ilość procentów. Sam środek sali zarezerwoway był jako parkiet, gdzie tańczyła spora grupa osób. Catchie była w tym miejscu pierwszy raz. Po krótkiej przez hałas rozmowy dowiedziała się od Jasona, że to klub „Wild Teen”, który został niedawno otworzony. Chłopak obejmując czarnowłosą poszedł z nią pod sam bar, a grupa jego przyjaciół, z którymi przyjechali zniknęła gdzieś w tłumie. 

     - Wiesz, ja zamówię tylko sok, jutro mam trening. – stwierdziła Catchie. 

     - Za to ja jutro nie mam żadnych planów. – rzucił Jason i poszedł odwiesić ich płaszcze na wieszak przy wyjściu głównym. 

     W tym samym czasie siedemnastolatka dalej rozglądała się po sali w poszukiwaniu znajomych twarzy, jednak nikogo takiego tutaj nie widziała. Miała wrażenie, że jest tutaj najmłodsza. Przecież nie miała jeszcze ukończonych osiemnastu lat, więc w świetle prawa, znajdowała się w budynku wraz ze swoim chłopakiem nielegalnie. Jason od zawsze miał smykałkę do nielegalnych interesów. Z każdym w mieście potrafił załatwić sobie wejście do klubu pomimo swojego młodego wieku. Dziewczyna zaczęła z nudów bawić się swoimi włosami. 

     - Postawiłbym Ci drinka. – przestraszył ją głos stojący za jej plecami. – …ale jesteś nieletnia. – dodał. 

     Catchie drgnęła ze strachu. Odwróciła się i zobaczyła szczupłą, ale umięśnioną sylwetkę. Chłopak stojący teraz przed nią ubrany był w ciemne, obcisłe jeansy, szary t-shity, a jego stopy zdobiły zwykłe, czerwone trampki. To Joseph Jonas, wzdychnęła. 

     - Spierdalaj. – odwarknęła się niegrzecznie i upiła łyk soku podanego przez barmana. 

     - Niegrzeczna jesteś. Mam nadzieję, że do jutrzejszego treningu zdołasz wytrzeźwieć. – zaśmiał się i odszedł zabierając z blatu dwa kolorowe drinki. 

     Dziewczyna poczuła jak w jej gardle stanęły dwie ogromne gule. Miała ochotę krzyczeć. Że też musiał pojawić się w tym klubie. Warknęła sama do siebie. Wiedziała, że ten wieczór nie będzie pełen zabawy i śmiechu, widzą go tutaj bawiącego się gdziesz w tłumie, miała ochotę wyjść i wrócić do domu. W tym samym czasie przeciskając się przez tłumy ludzi wrócił Jason. Objął Catchie i położył swoje ręce na jej biodrach, na znak, aby ta poszła z nim na parkiet. Czarnowłosa nie miała ochoty. 

     - Idź do znajomych, zaraz do was dojdę. – wymusiła uśmiech. 

     Chłopak jakby niczego się nie domyślając zgarną z blatu kolorowy „soczek” i ponownie przeciskając się przez tłumy zniknął gdzieś z przyjaciółmi. Catchie zostając sama przy barze, podparła swoją brodę ręką wpatrując się w szklankę z pomarańczowym sokiem. Odechciało jej się jakiejkolwiek zabawy, tylko przez to, że Joe pojawił się w tym klubie jako jeden z tych stu kilku osób na sali. Szczerze go znienawidziła, w tak krótkim czasie. Przyszedł i zaczął krzyżować jej wszystkie plany i marzenia. Męska kurwa. Przyklnąła pod nosem. 

      - O mnie mówisz maleńka? – znowu pojawił się obok niej. 

     - Innej kurwy na sali nie widzę. – odgryzła się. 

     - Myślałem, że mówisz o swoim chłopaku, który wziął w obroty dwie ładne blondyneczki. 

     Auć, zabolało. Catchie odwróciła się i zobaczyła swojego chłopaka, który w jednej ręce trzymał szklankę wypełnioną do połowy trunkiem, a drugą ręką obmacywał kształtną blondynkę przyodzianą w krwistą, skąpą sukienkę. Z jego lewej strony czarnowłosa zauważyła kolejną kształtną blondynkę, która wiła się wokół Jasona jak w jakimś klubie GoGo. Chłopak był wniebowzięty i nie przejmował się faktem, że na jego wyczyny patrzy Catchie. Dziewczyna parsknęła. 

     - Biedactwo… – dalej docinał Joseph. – Chodź, teraz postawię Ci tego drinka. – dodał śmiejąc się jej w twarz. 

     Siedemnastolatka czuła, że łzy napływają do jej oczu. Nie chcą pokazywać swojego smutku Jonasowi, szybkim ruchem ręki zgarnęła swój płaszczyk z wieszaka i wybiegła z klubu rozpłakując się na dobre.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz